HEJ KOLĘDA, KOLĘDA… spacerkiem po dawnym Kole
W latach 50 i 60 tych XX wieku wychowywałem się wraz z rodzeństwem na „Kolskiej Wyspie ”gdzie przeżywaliśmy swoje cudowne dziecięce lata (było nas pięcioro). Wtedy to, na tej w przebogatej w doznania z tamtych lat dzielnicy Naszego Kochanego Miasta Koła, najbardziej odczuwało się każdego roku urok nadchodzących Świąt Bożego Narodzenia. Noszenie do piekarni pana Jana Moksa przy ul. Asnyka wielkich blach drożdżowych placków i blach ze struclami do wypieku zarobionych w domu przez naszą mamę, różnorodność słodyczy, św. Mikołaj z podarkami, nieważne, że skromnymi. Lecz to dopiero była frajda. A dzisiaj, po 60 latach, cóż, z lekkim drżeniem serca, jedynie wspomnieniem.
Dla dzieci proletariackich rodzin, często bardzo ubogich, zamieszkujących w większości Kolską Starówkę przybrana choinka pięknymi łańcuchami z kolorowych papierków, bociany i jeże z wydmuszek po jajkach, koszyczki z pudełek po zapałkach, palące się świeczki na choince (o elektrycznych lampkach mało kto wtedy słyszał), bombki szklane o niezwykłych kształtach i barwach, pierniki, cukierki oraz obowiązkowo jabłka, które później piekło się w piekarniku dawały moc niezapomnianych wrażeń. Choinka musiała być „żywą”, prosto z lasu a sztucznych jeszcze wtedy również nie znano. W jej przybieraniu rywalizowały ze sobą po sąsiedzku dziewczyny, której najpiękniejsza. Nas chłopaków interesowało wtedy jedynie kolędowanie.
Już z początkiem grudnia następowało do niego przygotowanie. Uczono się ról, szykowano stroje, w czym nie bezinteresownie pomagały nam dziewczyny. Kto obyty w jasełkach dostawał lepszą rolę a przy tym i barwniejszy strój, jak rolę marszałka dworu czy też i króla Heroda. Pozostali zostawali Żydkiem, diabłem, śmiercią, czy aniołem. Tuż przed świętami w szkole, w domu na ulicy jedynym i najważniejszym tematem były „HERODY” jak wtedy nazywaliśmy chodzenie po domach z jasełką. A uciech było wiele. Próbowano się wzajemnie w zapasach, której np. grupy jasełkowej Żydek lepiej fika koziołki i której z grup diabeł na rękę jest mocniejszy. W Wigilijny Wieczór następowało kolędowanie i trwało aż do „Trzech Króli”. Warto wspomnieć, że takich grup jasełkowych na Kolskiej Starówce było wtedy kilka. Miały każda z nich swoje ulice, jak np. moja grupa „rządziła” na Pl. Boh. Stalingradu gdzie zamieszkiwałem, ulicami: Asnyka, Krótką, Żelazną, Ogrodową, Orzeszkową, Wodną, Zawiszy, Krzywą. Czasami udało się wtargnąć na „obcy nam teren” ale wtedy dochodziło do siłowego dogadywania się. Było o co „walczyć” bo za każdy wieczór mieliśmy po około 100 zł. Inną formą jasełkowania za czasów mojego dzieciństwa było obchodzenie domów z szopką betlejemską, którą robiło się zazwyczaj z kartonu po butach lub ze skrzynki po cytrusach. Wewnątrz szopki paliła się świeczka. Pięknie przystrojona szopka i dobrze wyuczone kolędy dawały gwarancję zarobienia nawet do 50 złotych za każdy wieczór. Ale to już była działka dziewcząt. Czasami spotykało się i chłopców poprzebieranych jako „Trzej Królowie”. Kto tylko potrafił grać na jakimś instrumencie popisywał się przygrywając, chodząc po domach przy śpiewaniu kolęd. Jak już wspomniałem, pomiędzy grupami kolędującymi często dochodziło do nieporozumień o władanie dobrym rejonem kolędowania. A rywalizacja była ostra tak jak ostre wtedy, 60 lat temu, były zimy. Długo jeszcze, już po feriach zimowych w szkole, często w jednej klasie, koledzy boczyli się na siebie za okres kolędowania. Lecz i to mijało z czasem na wspólnych sannach z wałów i łowieniu ryb w przeręblach rzeki Warty. Szkoda, że byliśmy wtedy tak ubodzy w posiadaniu aparatów fotograficznych. Byłyby dzisiaj to bardzo cenne pamiątki.
Tekst : Ryszard Borysiewicz
Rysunek kolędników ze starego pamiętnika z lat 60 tych.